niedziela, 19 listopada 2017

Jak to z sasiedzkim debem bylo-

- i dlaczego z dzika radoscia przygladalam sie jego usmiercaniu. Nie ja tylko zreszta.

Aby zrozumiec moja i nie tylko moja- z pewnoscia dla wielu niezrozumiala radosc- nalezy cofnac sie jakies 30 lat do tylu. Tyle bowiem mieszkam tu, gdzie mieszkam, a wtedy tego deba jeszcze tam nie bylo.

Do naszego ogrodu przylega kilka ogrodów z ulicy lezacej na górze, osiedle jest zbudowane na stoku. W tym domku mieszkalo starsze malzenstwo, na parterze, który na dalszych zdjeciach wyglada jak pierwsze pietro, a mieszkanie pietro wyzej, bylo stale wynajete, najczesciej samotnym osobom badz parom. Na dole, który wyglada jak parter, a jest suteryna, bylo malenkie mieszkanko jednego syna tych starszych ludzi. Syn ten mieszkal bowiem normalnie gdzies indziej, okolo 80 kilometrów dalej, i gdy jeszcze pracowal, przyjezdzal tutaj czesto, najczesciej na weekend, a na emeryturze odwrotnie, w tygodniu byl tutaj, a na weekend w swoim oddalonym o te 80 kilometrów mieszkaniu. Posiadal ten syn takze zone, która wiele lat temu lwia czesc roku spedzala w Hiszpanii, gdzie prowadzila maly pensjonat. On jezdzil tam dwa razy do roku, na otwarcie i zamkniecie sezonu, czyli pomagal jej w pracach z tymi faktami zwiazanymi. Gdzies na Majorce to sie odbywalo. Córka tych dwojga byla wieczna studentka, mniej wiecej w moim wieku, i krótko przed smiercia ojca, 2 lata temu, wystudiowala do konca cos tam, ale to juz wybiegam w terazniejszosc.

Sasiad- syn nazywal sie Dieter, i byl w sumie bardzo fajnym facetem, pomocnym, towarzyskim, sympatycznym i bardzo socjalnym, co oznaczalo w jego przypadku, ze pomimo, ze juz wiele lat mieszkal i zyl gdzie indziej, byl niezwykle zwiazany z nasza miejscowoscia, jego miejscem urodzenia, czasów szkolnych, nauki zawodu, ze wiele i chetnie udzielal sie w zyciu naszej miejscowosci. Pielegnowal rabaty w miescie, wyspawal herb miasta, pomagal jako zlota raczka przy budowie kulis na potrzeby miejscowego teatru laików, i tak dalej. Niestety, na swoim gruncie- byl noga....

Dopóki zyli jego rodzice, ogród byl zwyklym ogrodem starszych ludzi. Regularnie pielegnowany, kilka drzewek owocowych, pare grzadek z warzywami, tu i tam kwiaty. Na czas sciety zywoplot czy skoszona trawa. Gdy ojciec niedoleznial, a potem zmarl, wszystkie te prace przejal Dieter, przy czym przejal- jest juz za duzo powiedziane. Czasami cos tam zrobil. Z normalnego zywoplotu np, w ciagu kilku lat, zrobil sie monstrum dwumetrowej szerokosci, przerastajacy plot na wszystkie kierunki. Nie widzialam tez nigdy krzaku dzikiego bzu o wysokosci prawie 6 metrów. Kilka tuji i innych iglaków, cisów i co tam jeszcze, do tej pory regularnie przycinanych, wybujalo pod same niebiosa. No ale moze byc, ze sie czepiam ;)

Po smierci swego ojca Dieter przyniósl skads- z lasu- malego deba, i wsadzil go uroczyscie w to miejsce, gdzie kiedys byly grzadki z warzywami. Dabek sie przyjal jak ta lala, i zaczal rosnac w sile.

W miedzyczasie zmarla tez matka, i Dieter postanowil dom odremontowac, zmodernizowac, i wynajac oba mieszkania, zostawiajac sobie na wlasne potrzeby te suteryne. Tak tez sie stalo. Jakies dziesiec lat srodkowe mieszkanie wynajmowala mloda rodzina z dwójka dzieci, które regularnie bawily sie w ogrodzie, a Dieter nawet postawil im taki domek na kurzej nózce do zabawy. Z wielkim bólem serca musial bowiem wyciac jedna sliwke, ale zostawil pien, dolozyl jakies kolki, i postawil taki domek do zabawy. Bo dzieci to on zawsze bardzo lubial i czasami zartowal, ze to górne mieszkanko, to zawsze zajmuje jakas mloda para, i w ciagu dwóch- trzech lat wyprowadzaja sie, bo spodziewaja sie dziecka.

Matka tych dzieci lubila porzadek w ogrodzie, jak kazdy normalny czlowiek, ze tak powiem... i wykorzystywala Dietrowe majorkowe 3- tygodniowe nieobecnosci wiosna i jesienia, aby ogród porzadnie obrzadzic, zgrabic liscie, spalic je (wtedy wolno bylo jeszcze palic odpady z ogrodu dwa razy w roku). Niestety malzenstwo nie przetrwalo próby czasu, malzonkowie sie rozeszli, wyprowadzili kazde w innym kierunku, on mieszka teraz dwie ulice wyzej i znowu ma dwoje dzieci, i wlasny dom.

Jak juz wspomnialam, Dieter robil wszedzie wszystko, a u siebie nic. Jak wracal po calym dniu poswieconym np na akcje zbierania smieci w przydroznych rowach, to tez rozumiem, ze wolal siedziec czy lezec, niz za prace na ogrodzie sie brac, ale w sumie to nie sposób na zycie, bo ogród dziczal w zastraszajacym tempie. Jedynie trawe kosil raz na jakis czas, i dosadzal male lipy w baniakach, jak mówi mój ojciec.

W lutym 2014, przy jednym z silniejszych wiatrów pólnocnych, pierdyknal domek na kurzej nózce, i wpadl do ogrodu innego sasiada, Ericha.



Tutaj w akcji mój ojciec, mój syn i Dieter (ten w zielonych spodniach). Nietrudno zauwazyc, ze sytuacja staje sie niebezpieczna.

Dab rósl w sile, i niecale 30 lat pózniej, wygladalo to tak:


a z góry tak:


Na dole z prawej, mój dom, a ta zielona wyspa, zajmujaca lwia czesc sasiedniego ogrodu, to wlasnie jeden jedyny dab. To lewego z boku debu, to umierajaca z wycienczenia jablon i czeresnia. Na zdjeciu nie widac, ale posesje i domy z ogrodami leza na stoku, sa polozone jak na tarasach, i kazda ulica i strona ulicy jest coraz wyzej. Tak wiec dab mial wspaniale mozliwosci rozwoju, duzo swiatla, a korzenie, które u deba sa tak samo zamaszyste jak korona drzewa, wysysaly nasz ogród do zera. Wiem, bo bylam w takim lesie, a tam byl spreparowany wlasnie dab, i wchodzilo sie pod korzenie, a potem po schodkach do samego jego czubka. Do sprawdzenia w lesie Expo w Solling. Dlatego u mnie na ogrodzie takie miniaturki drzewek, wiele uschlo, na pagórku mozna sobie wszystko darowac, bo sucho, kilka uschlo na amen, a mi najbardziej szkoda takiej jednej koreanskiej choinki, takiej z niebieskimi szyszkami, Byla juz taka fajna, i naraz klapa. A rosla sobie z lewego boku altany, gdzie teraz mam milorzeba. Zawsze myslalam, ciekawe, jak dlugo :( ale wychodzi na to, ze moje ulubione drzewko ma szanse przezycia, teraz, po smierci deba .

Dab rósl, mial coraz wiecej lisci, zoledzi, reszta ogrodu dziczala. O deba nie tylko ja, ale i inni sasiedzi truli Dietrowi dupe, ze nie idzie, to nie jest drzewo ogrodowe, za wielkie, bedzie coraz wieksze, za blisko granic posesji, za duzo zabiera swiatla- sasiadka z ta oranzeria w lecie od godziny 16 naprawde nie miala juz tam slonca. To drzewo rzucalo ogromny cien.

W tym roku musialam zainwestowac w czyszczenie kanalów i rynien deszczowych i siatek na nie 600 euro. Wszedzie byly debowe liscie. A jest to rodzaj liscia niezniszczalnego, nie wiem, ile lat potrzeba, aby sie rozpadl. Dla porównania- lisc kasztana lezy dzien, dwa na ulicy, i juz robi sie z niego proszek. Dab wytrzyma i opone, i grabanie. I oczywiscie, nigdy nie grabane, nie usuwane z ogrodu przez wiele lat niezniszczalne debowe liscie fruwaja caly rok dookola. Sasiedzi maja wiec non stop radoche. Jest jakis taki dziwny wiatr u nas, ze przychodzi z zachodu, a nastepnie skreca do nas na podwórko, najchetniej pod zadaszenie przed piwnica, i tam mielismy caly rok suche debowe liscie, czasami cale wiadro po nocy. Gdy piwnica byla otwarta, takze w piwnicy. Smieszne nie jest to wcale. Do tego wspomniec, ze wstrzymano palenie ognisk, juz wiele lat temu, i takie odpady mozna sobie kompostowac, badz wywozic odplatnie da wysypisko dla rzeczy zielonych. Jasne, ze zbieranych wiadrami lisci, a takze i zoledzi nie bedzie sobie nikt kompostowal, chyba, ze marzy mu sie plantacja malych dabków- wiec wywozimy. Do tej operacji potrzebna jest przyczepka, aby nie uswinic sobie bagaznika w aucie. Jako, ze takie deponie sa poza miastem i ekologicznie zorganizowane, przy wywózce uswiniamy sobie reszte auta blotem i po akcji tej wywózki mozemy jechac z buta na myjnie. Pracy spowodowanej obcym, puszczonym samopas drzewem, nie wspomne. Do tego dochodzi regularnie gigantyczny, przerastajacy zywoplot, który sami scinamy. O, prawie pominelabym wylegarnie kleszczy. Deby sa ich ulubionym biotopem, nie wiem dlaczego, ale gdzie dab, tam i kleszcz. Przy Mirce nie mamy tego problemu, bo razem z Mirka doszedl i plot przy tej granicy, ale kot Fin w swoim czasie byl zakleszczony pomimo cudów- wianków nad nim wyprawianych, czyli wszelkiej zakrapianej farmakologii plus obroze przeciwkleszczowe. Z kolei nie koszona, ogromna, uschnieta i pokladajaca sie trawa, do tego dorzucane co i jakies czas podciete galazki jak najbardziej sciagaja jeze, bo taki sracz i przykrywacz jest z kolei dla nich idealnym azylem, niestety lacznie z pchlami.

Dwa lata temu, latem, Dieter, naokolo nagabywany i "dupotruty" przez nas i innych sasiadów, doszedl do wniosku, ze dab faktycznie jest nieco za gigantyczny, i moze faktycznie lepiej dla wszystkich byloby go sciac, dla wszelkiego spokoju. I zaczal podcinac po jednej galezi, tak od dolu. Nie chcial wydac na ogrodnika, profesjonaliste, bo drogo. Jasne, a co roku bedzie drozej :/ Niestety sam zaczal chorowac, niedomagac, przerwal akcje, poszedl do szpitala, potem coraz rzadziej przyjezdzal, a w styczniu 2016 zmarl. W tym czasie- pól roku. w ogrodzie nikt nic nie robil. Po jego smierci tak czy inaczej, nic.

Dom i caly inwentarz odziedziczyla jego zona i córka. Co do tych dwóch pan, niby to Dietrowa zona i córka, ale mieszkali wszyscy osobno, on tutaj stale przyjezdzal, a jego zone widzialam jeden jedyny raz, ponad 20 lat temu, na pogrzebie tescia. Od tej pory wiecej tutaj nie byla. Majorke tez zakonczyla- jest juz po 70- tce.

Tak wiec, nastepna debowa i ogrodowa partnerka stala sie fantomowa zona Dietra. Adres wyczytalismy sobie w klapsydrze, napisalam jej list, juz latem ubieglego roku, co zamysla i planuje wzgledem pielegnacji ogrodu, bo trza juz sie powoli przylozyc. Nie powiem, pani calkiem mila, ale jakas taka z ksiezyca spadnieta, ze czlek sie pyta, jak to wlasciwie na tej Majorce dzialalo? Najpierw peany na czesc nas, mojego ojca, bo Dieter zawsze ponoc zachwycal sie wspanialym sasiedztwem, i zesmy sobie pomagali nawzajem. No tak. I co dalej?

Pani okazala sie bardzo oszczedna i niechetna jakims inwestycjom w ogrodnika. Bo drogie. W zeszlym roku z bólem serca, po tym, jak jej nagabalam miejscowego ogrodnika- bo oczywiscie nie miala pojecia, kto, gdzie i jak- dala sciac zywoplot. Rok wczesniej, jak Dieter juz niedomagal, i zbieral sie do tego scinania, a nic z tego nie wychodzilo, zywoplot scial mój ojciec. Jakies 40 metrów tego jest, i nalezy pomnozyc przez dwa, bo z zewnatrz, czyli od naszej strony, i od srodka ogrodu. Do tego skrócil z dwumetrowej wysokosci do takiej po pachy. Zywoplot jest regularnie lisciasty, znaczy na wiosne wypuszcza nowe liscie, a jesienia je gubi- do nas, tak wiec kazdy metr jest wazny, takze przy finansowaniu wywózki (przez nas) tego dobytku.

Jako, ze mój ojciec scinal w ramach pomocy sasiedzkiej, bezpienieznie, dostal od pani zony Dietrowej pozwolenie na wszelkie prace w tym ogrodzie, jesli jest zdania, ze cos trzeba przyciac, wyciac i sciac. Deba tez ;) no to dzinkujim bardzo, postoim, mamy wlasny ogród i z nim zwiazana prace. Ale mily gest, no nie? ;) za friko jelenia do obrabiania ogrodu sobie znalezc.

Temat sciecia deba prowadzony z pania Dietrowa tam i nazat, a czy wolno, a kto by zrobil, a czy mu wolno, a jakby spadl z drzewa przy tym, jak jest ubezpieczony? Chciala wyslac mnie do gminy, spytac o pozwolenie na sciecie. Odmówilam. Noz kurde, jakbym nic innego do roboty nie miala, ja do pracy chodze, ona rencista z tylkiem w domu siedzi, zreszta, jakim prawem mam sie pytac o nie swoje sprawy gdziekolwiek w urzedzie? Jest telefon, jest poczta, moze sobie sama przedzwonic czy napisac (mieszka w tym samym miescie oddalonym o 80 kilometrów, ale w osobnym mieszkaniu niz Dieter przed smiercia).

W miedzyczasie dom ukazal sie w necie do sprzedazy za niebotyczna jak na nasza "dziure" cene. Pewnie kierowala sie cenami za podobne obiekty w jej duzym miescie. Trzypokojowe mieszkanie Dietra i umeblowanie sprzedala, i ze tak powiem bezczelnie, nie bylo z pewnoscia tak, ze nie mialaby pieniedzy na ogrodnika...

W tym roku, przy okazji wydawania pieniedzy na kanaly, rynny itp., zgadalam sie, bo temat byl oczywisty- ze on jest w stanie zalatwic kogos, kto by tego deba scial za jedynie 150 euro, a drzewo to on by sam wzial. Oczywiscie z mety napisalam do pani Dietrowej, wyliczajac cene, numery telefonów tego i tamtego, aby sama sie skontaktowala, pozwolila, itd. Miesiac ciszy, az zadzwonila. Ze fajnie by bylo, ale drogo. Normalnie gumka w majtkach mi malo nie pekla. Pani Dietrowo, powiedzialam jej, ja nie wiem, co mam jeszcze zrobic, ale nie sadze, ze znajde kogos, kto zetnie deba za 20 euro i jeszcze drzewo wywiezie. Wiele rzeczy toleruje, ale ze skrajnym skapstwem mam taki sobie problem. Znowu pare tygodni ciszy, ona dzwoni. Ze rozmawiala z miejscowym ogrodnikiem, tego, którego jej wczesniej nakrecilam, on taki drogi. No i pozwolenie na sciecie. Prosze samej zalatwic, oto numer telefonu do gminy, a adres taki. A zreszta, ogrodnik powiedzial, ze to takie ladne, zdrowe drzewo, wlasciwie szkoda sciac. Nosz kurde. Jak szkoda, to prosze na stale zazangazowac ogrodnika do pielegnacji tego cudu, przede wszystkim do grabienia i wywózki lisci twardych jak tektura. To bowiem tez kosztuje, póki co, i ja, i inni sasiedzi finansujemy... tu nastapilo wyliczenie, jak okragly rok grabimy, zamiatamy liscie z podwórek, piwnic, garazy, murawy, wywozimy, swinimy auta, wypozyczamy przyczepki, kto nie ma, i tak dalej... pani zdebiala, bo tego nie wiedziala, nie zdawala sobie sprawy, i czy naprawde tak strasznie jest. Jest nawet straszniej, jak to sie robi, bo robic mus. Plus wycinka wlasnych, wykonczonych drzewek owocowych, bo dab je wycyckal na smierc. Szok. Ale sciecie to bedzie takie drogie. Droga pani, to jest normalne, ze pielegnacja domu, posesji, ogrodu, kosztuje, i to nie malo. A bo jej maz moze nie zdawal sobie sprawy, ze to bedzie takie ogromne drzewo. Jasne, psze pani, jest ogólnie niewiadomo, ze dab jest jednym z najmocniejszych drzew, i moze zyc nawet 1000 lat. Pani odjelo mowe. Nie zdawala sobie sprawy, bo i skad, skoro za mojej pamieci tylko raz tutaj byla, i ze jej Dieter z zadnej wycieczki nie wrócil z czyms zielonym do zaflancowania, czy to choineczka, czy klonik, czy kwiatki, które na cmentarzu ktos wyrzucil na tamtejszy kompost. No taki przyjazny florze byl. Na szczescie, nie wszystko sie przyjmowalo.

Znowu ciszy kilka tygodni, naraz od strony zachodniego sasiada, który najchetniej milczal- ogrodnik wycina wszystko, co jest blizej niz 3 metry od gtranicy. Przede wszystkim wielometrowe choinki, haszcze, maliny, ozyny, usuwa tez holde ogrodowych odpadów tam lezaca. Mój ojciec od razu do plotu, pyta, a kiedy z naszej strony, na co ogrodnik odpowiada, ze ma tylko zadanie z tej jednej strony, bo Markus przez adwokata ja do porzadku od strony jego granicy wezwal. Nosz. Od razu lapie za telefon, dzwonie do pani Dietrowej, o co chodzi, dlaczego pomija inne granice, na co ona, ze ta akcja bedzie ja drogo kosztowala, i nie moze tyle prac na raz zlecic, i stara spiewka. Powiedzialam jej, ze jestesmy od tego momentu na nia obrazeni, bo od strony Markusa zainwestowala w porzadek, a nas pominela, Sigrid tez, a to wlasnie my cokolwiek na ogrodzie pracowalismy, czy to plot, czy kolce, czy liscie... jak glupie, a tu jak na to wyglada, wystarczylo zalozyc rece i dac dzialac adwokatowi, ale skoro tak ma byc, bittszyjn, to bedziemy teraz tak robic. Pani sie przestraszyla i zaczela spokoic, ze jutro ma sie kontaktowac z ogrodnikiem, takze wzgledem tego deba, wie, ze on bardzo przeszkadza, i musi byc sciety... ok, inaczej nie bedziemy przyjaciólmi.

Dwa dni pózniej byl jeden nieodebrany telefon od Dietrowej, próby dodzwonienia sie do niej spelzly na niczym, jak czesto (dlatego preferowalam droge pocztowa), za to dzien pózniej dzwonek do drzwi, ogrodnik osobiscie, i mówi, ze ma zlecenie na deba, i sciecie odbedzie sie w listopadzie, nie moze podac konkretnego dnia, ale dab bedzie weg. I tak czekalismy cierpliwie od konca pazdziernika do przedwczoraj...












Po czlowieku na nim widac monstrualnosc drzewa. A pozwolenie na sciecie z gminy bylo jeszcze bez problemu, bo drzewo bylo kilka lat za mlode, aby byc chronione badz sprawowac funkcje w topografii- sa u nas bowiem i takie drzewa. Nie umialam odejsc od okna z tej radosci, drzalam tez na kazda przerwe w pracy tych dwojga mezczyzn, a jak ten na drzewie naraz przestal pilowac i odebral telefon, zamarlam, ze moze jakis pier... ;) zielony aktywista wali w alarm, ludzie maja takie odchylenia, szczególnie ludzie, którzy nie wiedza, z jaka praca "przyroda" jest zwiazana. I jeszcze jedna galaz, i kolejna, i teraz, nawet jakby musieli przerwac, drzewo popsute, trzeba dokonczyc i nie ma przepros. Wiem, jak to sie czyta, ale po 20 latach tej debowej przyrody... i calej tej niedobrowolnej pracy z tym zwiazanej! W dwóch moich pokojach od razu pojasnialo. Znaczy, ze z nadal rosnacym debem, byloby coraz ciemniej. I mój milorzabek ma szanse przezycia :) i nigdy juz zóltych, wyschnietych, paskudnych placków na murawie. I koniecznosci wyciecia kolejnego uschnietego drzewka (czeresnia, dwie sliwki, mala jablonka, choinka koreanska, budleje).

Jak juz pien lezal, a do tego finalu trzeba bylo czterech chlopa, poszlam pogadac z szefem ogrodnikiem, przede wszystkim podziekowac za tak wspaniale wykonana prace :) Oczywiscie w swoim czasie, przy innych obiekcjach pani Dieterowej, powieedzialam jej, ze oczywiscie moga wszyscy drwale i przez mój grunt, i przez ogród, i nawet siatke mozna odczepic, jesli bedzie to konieczne do transportu, nie ma tematu, byle drzewo poszlo. Nie bylo to konieczne, bo czlowiek zawieszony w drzewie byl specem od talkich prac, i wszystko linowal i spuszczal na dól. Niektóre galezie mogly za samodzielne drzewo robic, nie szlo ich zrzucac. Przy okazji ogrodnik opowiedzial mi kilka przepraw z pania Dietrowa, ile to bylo mecyji o jakakolwiek prace, ile zdjec musial jej wyslac, bo nie dowierzala, ze taki burdel w tym ogrodzie, i pytania, czy na serio cos jeszcze nalezalo by w tym ogrodzie usunac, na co on: wszystko, to dzicz, dzungla, zakleszczone, niebezpieczne, ogród nie do uzytku, jak sie normalnie uzywa. Ale, jak mrugnal do mnie porozumiewawczo, z pewnoscia tak szybko go nie zazangazuje, bo dzisiejsza akcja bedzie na tyle droga, ze ona z pewnoscia zrobi sobie dluzsza przerwe. Co nie znaczy, ze nam nieodplatnie nie wolno tego czy owego podciac, wszystko wolno, tylko nie wolno potem rachunku przysylac ;) mój ojciec juz scial mloda lipe "w baniaku" rosnaca, kilka dwudziestocentymetrowych dabków- samosiejków, w kolejce sa jakies dzikie galazki, wyrosniete w tym roku zaraz z prawej strony; na wiosne tego roku zniwelowal tam 8 mlodocianych kloników. No taki niedobry czlowiek, ten mój ojciec, a ja sie w niego wrodzilam.

Tak wiec, mam jasniej w chalupie, a lisci po wczorajszym uprzatnieciu wyraznie ubylo, jasne, ze jeszcze przyjada, w koncu jest ich tam zbiórka z wielu lat, ale nie odrosna juz nowe, i w co roku wiekszej ilosci... to juz wygrana.

Jedno jest jasne- jak sie cos chce miec, to powinno sie o to dbac. Nie moge zapuscic sobie wlosów do pasa, a potem nie miec czasu, sily, ochoty, je pielegnowac, i wszyscy maja zyc z moimi zatluszonymi pejsami. Podobnie jest z drzewami. Czy dziecmi i psami. Nalezy je wychowywac i pielegnowac, i uwazac, aby nie dreczyly innych ludzi swoim jestestwem, bo wtedy nawet najbardziej zagorzaly milosnik dzieci i psów, przestanie je lubiec. Tak samo ogród. Nie moze stac sie uciazliwy dla sasiadów. Tak samo, jak kazdy ma swoje miejce na ziemi, miejsce dla takich drzew to las, park, arboretum, ale nie maly ogród. Z ogrodem jest bowiem tak, ze wystarczy raz, dwa, trzy cos przegapic, nie zrobic, i sprawa zaczyna czlowieka przerastac. Ogród to staly obowiazek. A co do bliznich, milosników drzew, krzewów, kwiatów- powiem jak Bernd. Kazdemu podobaja sie kwietne rabatki, malo kto widzi sapke i lopate. Z drzewami jest tak samo. Gdy jeszcze w Polsce mieszkalismy, krótko, na nowo oddanym osiedlu, na którym nie bylo ani jednego drzewa, bo przedtem bylo to pole rolne, tez walczylabym o kazde najmniejsze drzewko, któremu by cos zagrazalo. Bo ladne. Bo tlen. Bo przyroda. Bo wszystko. Tutaj mam tego po kokardke, i z pewnoscia nie bedzie zaburzaona z powodu ubycia tego grzewa jakakolwiek równowaga w ekologii. A co ja juz nie bede musiala z powodu tego deba napracowac, to juz bedzie mój czas do wykorzystania, jak tylko bede chciala, i dzien nie bedzie sie zaczynal od koniecznosci pozamiatania sobie przed drzwiami.

4 komentarze:

  1. Podejrzewam,że moja uwaga spowodowała ten wpis. Widzisz, my- po rżnięciu bez najmniejszych zahamowań całych połaci Puszczy Białowieskiej- mamy szczególne wyczulenie na temat wycinki. Ale to prawda, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
    Dziękuję za tę notkę.Z innej perspektywy spojrzałam na Twoje/Wasze problemy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, w tym przypadku punkt widzenia zalezy tez od ilosci babbli na rekach po pracy zwiazanej z przerosnietymi drzewami na sasiedniej posejsji, gdzie nie robilo sie od 20 lat NIC ;)
      Puszcza to inny temat, podobny problem badz raczej, nie jako problem widziany, jest w pobliskim nam parku narodowym Hatcu, tam jest normalne, ze czesc lasu umiera przez korniki, i za w sumie niewiele lat- 20?- odradza. A stare drzewa sa pozywieniem dla mlodych drzewek. Tak dziala ekologia w lesie, mówia ludzie, zajmujacy sie Tym parkiem narodowym.

      Usuń
  2. Całą książkę napisałaś,tak jak koleżanka napisała jesteśmy uczuleni z naszą puszczą.Ale las to las a ogród to ogród.Mnie kiedyś sąsiąd na działce nasadził na granicy same świerki i musiał z zlikwidować,moja działka przeznaczona na owocowe drzewka i kwiaty,warzywa.Ja z kolei dostałam polecenie wycięcia orzecha(którego nie sadziłam)bo sąsiad nie miał nic z warzyw.Trzeba żyć ze sobą.Każdy zrobił co miał zrobić i po krzyku.

    OdpowiedzUsuń
  3. Chyba rzeczywiście tak jest, że las i ogród rządzą się innymi prawami.

    OdpowiedzUsuń