Po dwóch latach podchodzenia do sprawy, w końcu jest, że tak to określę, urzędowo. Byliśmy w kilku studiach i w sklepach, daliśmy narysować sobie kilka szkiców w sensie, jak mogłaby wyglądać, ta nowa kuchnia. Tobi też malował w laptopie, ja nie mam nerwów do gier komputerowych, a planowanie kuchni czy ogólnie mebli to w sumie jest gra.
Spotkaliśmy w ostatnich tygodniach różnych projektantów z różnymi cenami. Najdroższy projekt wyniósł ponad 30 000 euro, za kuchnię z drzewa klonowego, bo o takiej z drewna myśleliśmy, ale z powodów praktycznych rozmyśliliśmy się. Dziwimy się metodom handlowym. A przez przypadek trafiliśmy do sklepu z kuchniami, w którym projektuje miła pani w naszym mniej więcej wieku, która owy projekt wykonała wedle naszych życzeń i wyobrażeń, I to w ciągu 24 godzin i w rozsądnej cenie.
W piątek podpisaliśmy zamówienie i wpłaciliśmy zaliczkę.
Teraz potrzeba nam elektryka, hydraulika i malarza. Bo trzeba przełożyć trochę gniazdek elektrycznych, zmniejszyć i przesunąć kilkanaście cm kaloryfer, a na koniec pomalować ściany, po usunięciu starych kafelków i ściągnięciu starego sufitu. To jest trochę pracy, ale w porównaniu do tego, co nam proponował stolarz od ponad trzydziestotysięcznejkuchni, do której najlepiej byłoby zawalić stare i zbudować nowe, to jest pikuś do ogarnięcia.
Na pierwszym zdjęciu uwolnione rury kaloryfera i odbite pierwsze kafelki w celu stwierdzenia, jak latwo czy trudno to pójdzie, na drugim zajrzenie w sufit, na trzecim szafka stojąca teraz tam. Ujdzie. Trochę hamowałam Tobiego z dalszymi akcjami, bo by wszystko odkuł i zerwał na cito 😉